Viva Norge!


Jakiś mądry, choć średnio zrównoważony człowiek powiedział kiedyś, że to społeczeństwo kreuje morderców. Że to chęć przeciwstawienia się i udowodnienia czegoś innym jest odpowiedzialna za większość złych, ale i dobrych rzeczy. Nigdzie indziej sytuacja ta nie była tak widoczna, jak w Norwegii i innych krajach skandynawskich- wszystkie wydarzenia, o których pisały gazety na całym świecie, wydarzyły się tak szybko, że nikt nie miał szans zareagować ani nawet zorientować się, co się dzieje. Koty przynoszą ze spacerów martwe myszy, grupa nastolatków w latach ’90 przynosiła nowe pokłady pogardy wobec społeczeństwa, które postanowiła przekuć w muzykę.
Ze względu na odległe położenie i swoistą izolację od reszty kontynentu, życie na Półwyspie Skandynawskim zawsze toczyło się inaczej i jakby wolniej niż w innych krajach. Po upadku ery Wikingów, która owocowała postępem handlu, podbojami i rozwojem ich cywilizacji (odkrycie Ameryki przez Leifa Erikssona) oraz po 1030 roku, po przyjęciu chrześcijaństwa, Norwegia przestała się rozwijać. W XVI wieku stała się zależna od Danii, a pełną niepodległość uzyskała w 1814 roku. Jednym słowem- nic ciekawego- żadnych porywających zwrotów akcji, eksplodujących reaktorów czy wojen domowych. Dlatego też utrzymanie w mentalności mieszkańców tego „scandinavian dream” było dla wszystkich, w tym dla samych Norwegów, takie ważne. W latach ’60 rząd postanowił utrwalić tę obyczajową stagnację, cenzurując lub nie dopuszczając do ukazania się w kraju jakiegokolwiek „zdrożnego” filmu- i nieważne, czy chodziło tu o Monty Pythona, czy o kolejne mistrzostwo gore  Dario Argento.
Tymczasem na przełomie lat ’80. i ’90. w Norwegii pojawił się pierwszy McDonald ’s, który szybko został obrzucony kamieniami przez grupkę nastoletnich chłopców. Bowiem jedyną amerykańską rzeczą, która zasługiwała na ich uwagę, była muzyka. Grupy takie jak Morbid Angel i ich europejscy koledzy z Sodom, Kreator, Celtic Frost i Venom wywarły wpływ na młode pokolenie, nie wszystkie jednak kraje zareagowały na tę metalową gorączkę w taki sposób. Z socjologicznego punktu widzenia bardziej „narażone” na tego typu destruktywne wpływy mogło być społeczeństwo krajów silnie uzależnionych od Rosji. Te jednak stały się samowystarczalne, tworząc na znak sprzeciwu własną  kontrkulturę. Skoro nie w tę stronę, to w inną. Wybór padł na Norwegię, według sondaży najszczęśliwszy kraj w Europie. Tam muzyka metalowa wywołała prawdziwe poruszenie. Może też nie sama muzyka, ale jej przekaz. Dlaczego dobrze wychowana młodzież chodząca w niedzielę z rodzicami do pięknych, zabytkowych kościołów miałaby zacząć tworzyć taką garażową muzykę? Bo była dobrze wychowaną młodzieżą chodzącą z rodzicami w niedzielę do pięknych, zabytkowych kościołów. Brzmi logicznie.

Jednym z tych chłopców, którzy zamiast confetti postanowili obrzucić nową sieć fast foodów kamieniami, był Kristian Vikernes, dzisiaj znany lepiej jako Varg, twórca legendarnego Burzum. Wiadomo, dalej były jeszcze różne historie o szwedzkich wokalistach black metalowych, którym coś hmm… STRZELIŁO do głowy, podpalanych domach i kościołach, fińskich nastolatkach ćwiartujących kolegów czy przyjaciołach 
wbijających sobie nóż w plecy (samoobrona). Nie mam zamiaru jednak pisać kolejnej, nudnej historii o norweskim black metalu, bo zapewne niczego nowego nie odkryję, a tylko się skompromituję. Chodzi jedynie o tę cienką granicę, którą  w muzyce ekstremalnej tak łatwo przekroczyć…
Nie od dziś wiadomo, że to przeważnie patologie społeczne inspirują muzyków metalowych. Oczywiście, zdarzają się też tacy zafascynowani poezją I wojny światowej, ale jest to tylko wyjątek potwierdzający regułę, że krew i cycki sprzedają się najlepiej. Można śmiało powiedzieć zatem, że muzycy black metalowi podeszli do tematu bardzo empirycznie. Rzecz jasna, żaden z nich nie powiedział, że zabił lub zranił kogoś (alternatywnie bawił się w Nerona, paląc 900-letnie kościoły) , żeby napisać lepszą piosenkę. Należało zatem dorobić do tego odpowiednią ideologię. Słyszeliśmy już o pogańskich wierzeniach, Norwegii dla Norwegów i homofobii. Rozpieszczona, bogata młodzież po prostu musiała SPRÓBOWAĆ. A że papierosy były powszechnie dostępne, musiało to być coś bardziej radykalnego. Należy także przypomnieć, że system szkolnictwa opracował bardzo przyjazny dla uczniów plan lekcji, który powodował, że nastolatkowie byli w domu o godzinie 14, zatem na nadmiar zajęć nie narzekali.
Zdarzali się oczywiście rodzice, którzy cieszyli się z muzycznych zainteresowań dzieci- matka Vikernesa wierzyła, że lepsze to niż zażywanie narkotyków. I do momentu, aż jej syn nie został skazany na 21 lat więzienia, miała rację. Początkowo rozwijanie pasji u młodych ludzi popierały też władze. Muzycy otrzymywali mieszkania socjalne, udostępniano im także sale prób. Takie wsparcie otrzymali m.in. członkowie Mayhem, jednak, biorąc pod uwagę ich nieco specyficzny tryb życia (szczególnie na początku działalności), pieniądze i zakwaterowanie nie okazały się wystarczającym wkładem w ich dalszy rozwój. W innych krajach skandynawskich wiele zespołów grało swoje pierwsze koncerty w miejskich domach kultury przed niezbyt metalową publicznością. Nikt bowiem nie przewidywał nawet, że grupka chłopaków może stać się wkrótce jedną z najbardziej rozpoznawalnych kapel na świecie. Wielu z tych chłopców wyobrażało sobie swoją przyszłość zupełnie inaczej- Jan Axel „Hellhammer” Blomberg, perkusista Mayhem, zawsze chciał być piłkarzem (chociaż, biorąc pod uwagę dzisiejszy stan tej drużyny, niewiele by zdziałał), a wielu innych muzyków skończyło z wyróżnieniem prestiżowe uczelnie. A jednak wybrali muzykę. Niektórzy z kolei czuli się z nią związani od początku- zespół Satyricon powstał, gdy Sigurd „Satyr” Wongraven miał 15 lat, a Szwed Per Yngve Ohlin swoją przygodę muzyczną rozpoczął w wieku lat 12.
Lecz w tamtym czasie nie liczyło się, jakiego słucha się gatunku, lub raczej podgatunku, metalu. Niewymagana była także umiejętność gry na danym instrumencie. Ważne było poczucie jedności i jakby odosobnienia- coś w stylu tej „metalowej braci”, tak powszechnie wyśmiewanej w Internecie. Wielu muzyków z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy przyjaciół poznawali dzięki naszywkom na kurtkach i nawet na ulicy wiadomo było, z kim ma się do czynienia.
I to chyba był ten moment. To był ten moment, w którym to nie ulica przyszła do muzyków, ale muzycy wyszli na ulicę. Plując i rozrzucając puszki po piwie. Siejąc postrach wśród eleganckich starszych pań i pokazując, że nie dadzą za wygraną. Wydawać się mogło, że na wysokości ’95 roku muzycy black metalowi zmienili już trochę podejście do swojej twórczość. Chociaż kto „musiał” zginąć, zginął, a co miało się spalić, spaliło się doszczętnie, to black metal wciąż zasługiwał na rozgłos. Udało się go zyskać parze znajomych, którzy to w corpse paincie i karwaszach, z halabardami w dłoni wyszli na ulice Oslo, grożąc przypadkowym przechodniom- dziś wydaje się to śmieszne, lecz to przed 20 laty wystarczyło, by muzycy black metalowi grzali się w ciepełku tabloidów przez długie tygodnie.
I grzeją się do dzisiaj. Gaahl z Gorgoroth ze swoim chłopakiem zostali parą roku według jednego z tabloidów, Fenriz z Darkthrone z wdziękiem prezentuje czytelnikom swoje tatuaże, a Satyr dorobił się wina o dumnie brzmiącej nazwie „Wongraven”. Jednak pierwotnej siły tego gatunku nie sposób zapomnieć- nie bez powodu od dyplomatów norweskich oczekuje się znajomości tych najbardziej popularnych zespołów, a tych „niedoedukowanych” polityków szkoli Anders Odden z Cadaver; a od pewnego czasu nie tylko black metal inspiruje się ulicą, ale także ulica chłonie black metalową estetykę- ćwieki, skóra i mocny makijaż są wciąż bardzo modne- zatem do dzieła, przywdziejmy czerń i zostańmy hipsterami na skandynawską modłę!

Komentarze

Popularne posty